Nauczanie
„Miłosierdzie to imię Boga” – fragment książkowego wywiadu z papieżem Franciszkiem
Papież Franciszek w prostych i bezpośrednich słowach zwraca się do każdego człowieka, budując z nim osobisty, braterski dialog. Na każdej stronie tej książki wyczuwalne jest jego pragnienie dotarcia do wszystkich tych osób – w Kościele i poza nim – które szukają sensu życia, uleczenia ran. W pierwszej kolejności do niespokojnych i cierpiących, do tych, którzy proszą o przyjęcie, a nie o odrzucenie: do biednych i wykluczonych, do więźniów i prostytutek, lecz również do zdezorientowanych i dalekich od wiary, do homoseksualistów i osób rozwiedzionych.
W rozmowie z watykanistą Andreą Torniellim Franciszek wyjaśnia – poprzez wspomnienia młodości i poruszające historie ze swojego doświadczenia duszpasterskiego – powody ogłoszenia Nadzwyczajnego Roku Świętego Miłosierdzia, którego tak pragnął. Nie ignorując kwestii etycznych i teologicznych, przypomina, że Kościół nie może przed nikim zamykać drzwi. Tym chrześcijanom zaś, którzy uważają, że należą do „sprawiedliwych”, przypomina: „Również papież jest człowiekiem, który potrzebuje miłosierdzia Bożego”.
[ANDREA TORNIELLI:] Ojcze Święty, czy może nam Ojciec powiedzieć, jak zrodziło się pragnienie ogłoszenia Jubileuszu Miłosierdzia? Skąd przyszło natchnienie?
[FRANCISZEK:] Nie można tu mówić o jednym szczególnym wydarzeniu. Różne sprawy przychodzą do mnie same, to sprawy Pana, strzeżone w modlitwie. Nigdy nie jestem skłonny zdawać się na pierwszą reakcję wobec własnych pomysłów czy przedstawianych mi przez kogoś propozycji. Nigdy nie ufam pierwszej reakcji, również dlatego, że często jest ona błędna. Nauczyłem się czekać, zawierzać Panu, prosić Go o pomoc, bym mógł lepiej rozeznać, pozwolić się prowadzić. Do tego, by przyznać centralne miejsce miłosierdziu – które stanowi dla mnie najważniejsze przesłanie Jezusa – dojrzewałem stopniowo podczas mojego życia kapłańskiego. Było to skutkiem mojego doświadczenia spowiednika, wielu pozytywnych i pięknych historii, które poznałem. […]
[ANDREA TORNIELLI:] Podczas pierwszej mszy odprawionej dla wiernych po wyborze na papieża w parafii Świętej Anny 17 marca 2013 roku, opowiadał Ojciec o człowieku, który powiedział: „Ech, Ojcze, ja naprawdę nagrzeszyłem…”. Ojciec Święty odpowiedział mu: „Idź do Jezusa, On przebacza i o wszystkim zapomina”. Podczas tej samej homilii wspominał Ojciec, że Bóg nigdy nie męczy się przebaczaniem. Niewiele później, w czasie modlitwy na Anioł Pański, przedstawił Ojciec Święty jeszcze inną historię: staruszki, która powiedziała podczas spowiedzi, że bez miłosierdzia Bożego świat nie mógłby istnieć.
[FRANCISZEK:] Bardzo dobrze pamiętam ten epizod, wyrył się w mojej pamięci. Wydaje mi się, jakbym wciąż jeszcze ją widział. Była to starsza kobieta, niska, drobniutka, cała ubrana na czarno, tak jak się to widzi w niektórych miejscowościach na południu Włoch, w Galicji czy w Portugalii. Byłem wówczas od niedawna biskupem pomocniczym Buenos Aires. Tego dnia celebrowano wielką mszę za chorych w obecności figury Matki Bożej Fatimskiej. Byłem tam, by spowiadać. Pod koniec mszy podniosłem się, ponieważ musiałem już pójść, miałem bowiem udzielić bierzmowania. Wtedy podeszła do mnie ta starsza, skromna kobieta. Zwróciłem się do niej, nazywając ją abuela, czyli babcia – tak mówi się u nas w Argentynie. „Babciu, czy babcia chce się wyspowiadać?”. „Tak”, odpowiedziała. Ja zaś, ponieważ miałem już odejść, powiedziałem jej: „Ale jeśli nie ma babcia grzechów…”. Miała na to od razu gotową i trafną odpowiedź: „Wszyscy mamy grzechy”. „Ale czy Pan ich nie przebacza?…”, odparłem na to. A ona: „Pan przebacza wszystko”. „A skąd babcia to wie?”. „Jeśli Pan nie przebaczałby wszystkiego – to była jej odpowiedź – świat nie mógłby istnieć”. To przykład wiary ludzi prostych, przenikniętych wiedzą, pomimo iż nigdy nie studiowali teologii. […] Pozostałem pod wrażeniem słów tej kobiety: bez miłosierdzia, bez przebaczenia Bożego świat by nie istniał, nie mógłby istnieć. Jako spowiednik, nawet jeśli napotykałem czasem zamknięte drzwi, zawsze szukałem choćby szczeliny, prześwitu, by móc je otworzyć i ofiarować przebaczenie, miłosierdzie. […]
[ANDREA TORNIELLI:] Ksiądz Luigi Giussani przytaczał przykład zaczerpnięty z powieści Bruce’a Marshalla „Ale i oni otrzymali po denarze”. Bohater książki, ksiądz Gaston, musi wyspowiadać młodego niemieckiego żołnierza, którego francuscy partyzanci skazali na śmierć. Żołnierz wyznaje swoją słabość do kobiet i liczne przygody miłosne, jakie przeżył. Ksiądz wyjaśnia mu, że by móc uzyskać przebaczenie i odpuszczenie grzechów, musi za nie żałować. Żołnierz odpowiada: „Jak mam żałować? To było coś, co mi się podobało, gdybym miał możliwość, teraz zrobiłbym to samo. Jak miałbym żałować?”. Wówczas ksiądz Gaston, który chce dać rozgrzeszenie temu penitentowi stojącemu już niemal w obliczu śmierci, wpada na genialny pomysł i pyta: „Ale czy żałujesz, że nie żałujesz?”, a młodzieniec spontanicznie odpowiada: „Tak, żałuję, że nie żałuję”. Czyli: przykro mi, że nie umiem okazać żalu. To staje się maleńką szczeliną, która pozwala miłosiernemu księdzu udzielić rozgrzeszenia.
[FRANCISZEK:] To prawda, tak właśnie jest. To przykład, który dobrze ukazuje próby, jakie podejmuje Bóg, by utorować sobie przejście do serca człowieka, by odnaleźć ten prześwit, który pozwoli działać Jego łasce. On nie chce, by ktokolwiek się zgubił. Jego miłosierdzie jest nieskończenie większe od naszego grzechu, Jego lekarstwo jest nieskończenie mocniejsze niż choroba, którą musi w nas uleczyć. Jest taka prefacja liturgii ambrozjańskiej, w której czytamy: „Pochyliłeś się nad naszymi ranami i uzdrowiłeś nas, dając nam lekarstwo silniejsze niż nasze rany, miłosierdzie większe niż nasza wina. W ten sposób również grzech, na mocy Twojej nieskończonej miłości, posłużył do tego, by wynieść nas do Bożego życia”. Zastanawiając się nad moim życiem i moim doświadczeniem, nad owym dniem 21 września 1953 roku, kiedy Bóg przyszedł mi na spotkanie, napełniając mnie zadziwieniem, zawsze mówiłem, że Pan „nos primerea”, czyli nas wyprzedza, poprzedza. Wierzę, że to samo można powiedzieć o Bożym miłosierdziu ofiarowanym, by leczyć nasze rany, wyprzedzającym nas. Bóg nas oczekuje, czeka, aż pokażemy Mu choć ten maleńki prześwit, by mógł w nas działać swoim przebaczeniem, swoją łaską. Tylko ten, kto został dotknięty, przytulony czułością Jego miłosierdzia, zna tak naprawdę Pana. Dlatego często powtarzam, że przestrzenią, w której dochodzi do spotkania z miłosierdziem Jezusa, jest mój grzech. Kiedy doświadcza się objęć miłosierdzia, kiedy pozwala się na bycie przytulonym, kiedy jesteśmy poruszeni, wówczas życie może się odmienić, ponieważ próbujemy odpowiedzieć na ów ogromny i nieoczekiwany dar, który w ludzkich oczach może wydawać się wręcz „niesłuszny”, tak jest obfity. Stajemy wobec Boga, który zna nasze grzechy, nasze zdrady, nasze zaparcia się, naszą nędzę. A przecież jest tutaj, oczekuje nas, by ofiarować się nam w całości, by nas podnieść. Wracając do historii przedstawionej w powieści Marshalla: wychodzę z podobnego założenia, idę w tym samym kierunku. Chodzi tutaj nie tylko o tę maksymę prawną, zawsze aktualną, według której „in dubio pro reo”, czyli w razie wątpliwości należy osądzić zawsze na korzyść osoby poddawanej sądowi. Chodzi również o to, że istotny jest gest. Sam fakt, że ktoś idzie do konfesjonału, wskazuje, że mamy już jakiś zaczątek żalu, choćby nawet nieuświadomionego. Gdyby nie było tego pierwszego kroku, pierwszego poruszenia serca, osoba ta po prostu by nie przyszła. To, że tam jest, może zaświadczyć o pragnieniu zmiany. Słowo jest ważne, wyraża gest. Ale sam gest również jest ważny: czasem więcej może znaczyć pełna niepewności i pokory obecność penitenta, który z trudem się wypowiada, niż wielomówstwo kogoś, kto opisuje swój żal. […]
[ANDREA TORNIELLI:] Co sądzi Ojciec Święty o tym, kto spowiada się stale z tych samych grzechów?
[FRANCISZEK:] Jeśli mówimy o niemal automatycznym powtarzaniu stałej formułki, powiedziałbym, że penitent nie jest dobrze przygotowany, nie otrzymał odpowiedniej katechezy, nie potrafi zrobić rachunku sumienia i nie wie o wielu popełnianych grzechach, nie zdaje sobie z nich sprawy… Bardzo podoba mi się spowiedź dzieci, ponieważ one nie są abstrakcyjne, mówią po prostu, co się stało. Wywołują uśmiech. Są proste: mówią o tym, co się stało, wiedząc, że to, co zrobiły, jest złe. Jeśli pojawia się powtarzalność, która przeradza się w przyzwyczajenie, to tak, jakbyśmy nie byli w stanie wzrastać w świadomości samych siebie i Pana: tak, jakbyśmy nie dostrzegali, że zgrzeszyliśmy, że mamy rany, z których musimy wyzdrowieć. Spowiedź jako rutynę opisywało w pewnym stopniu porównanie do pralni, o którym mówiłem wcześniej. Tak wielu jest ludzi zranionych, również psychicznie, którzy tego nie dostrzegają. To powiedziałbym, myśląc o kimś, kto spowiada się za pomocą stałej formułki… Co innego, gdy ktoś popełnia wciąż ten sam grzech i cierpi z tego powodu, z trudem się podnosi. Jest wielu pokornych ludzi, którzy spowiadają się ze swoich ponownych upadków. W życiu każdego mężczyzny i każdej kobiety nie jest jednak tak ważne to, by nigdy nie upaść w czasie drogi. Ważne jest to, by zawsze się podnosić, nie pozostawać na ziemi, wylizując rany. Pan Miłosierdzia zawsze mi przebacza, oferuje mi więc zawsze możliwość zaczęcia na nowo. Kocha mnie za to, kim jestem, chce mnie podnieść, wyciąga do mnie swoją dłoń. Takie jest również zadanie Kościoła: uzmysłowić ludziom, że nie ma takich sytuacji, z których nie można się podnieść, że dopóki żyjemy, zawsze można zacząć na nowo, jeśli tylko pozwolimy, by Jezus nas przytulił i przebaczył nam. Z czasów, kiedy byłem rektorem jezuickiego Kolegium Głównego i proboszczem w Argentynie, pamiętam pewną matkę, która mając małe dzieci, została porzucona przez męża. Nie miała stałego zatrudnienia, tylko przez kilka miesięcy w roku znajdowała prace dorywcze. Kiedy nie miała pracy, by wyżywić swoje dzieci, zarabiała jako prostytutka. Była pokorna, przychodziła do parafii, próbowaliśmy jej pomóc poprzez Caritas. Pamiętam, że pewnego dnia – był to okres świąt Bożego Narodzenia – przyszła do kolegium z dziećmi i zapytała o mnie. Zawołano mnie i przyszedłem, żeby ją przyjąć. Przyszła, by mi podziękować. Sądziłem, że dziękuje za paczkę z żywnością z Caritasu, którą jej wysłaliśmy. „Dostała ją pani?”, zapytałem. A ona: „Tak, tak, dziękuję również za to. Ale przyszłam podziękować przede wszystkim za to, że nigdy nie przestał mnie ojciec nazywać »panią«”. To doświadczenia, z których można nauczyć się, jak ważne jest, by przyjmować z delikatnością tego, kto przed nami stoi, nie ranić jego godności. Dla kobiety tej fakt, iż proboszcz, nawet wiedząc o życiu, jakie prowadziła w miesiącach, kiedy nie miała pracy, wciąż nazywa ją „panią”, był równie ważny, a może i ważniejszy, od konkretnej materialnej pomocy, jaką jej dawaliśmy.
[ANDREA TORNIELLI:] Czy mogę zapytać, jakie są Ojca doświadczenia jako spowiednika osób homoseksualnych? Słynne stało się owo zdanie Ojca wypowiedziane na konferencji prasowej podczas lotu powrotnego z Rio de Janeiro: „Kim ja jestem, żeby osądzać?”.
[FRANCISZEK:] Powiedziałem wtedy: jeśli ktoś jest gejem, szuka Pana i ma dobrą wolę, kim ja jestem, by go osądzać? Sparafrazowałem z pamięci Katechizm Kościoła Katolickiego, w którym wyjaśnia się, że osoby te należy traktować delikatnie i nie należy ich wykluczać. Przede wszystkim podoba mi się, że mówi się o „osobach homoseksualnych”: najpierw jest osoba, w swojej integralności i godności. A osoba nie jest definiowana tylko poprzez swoje skłonności seksualne: nie zapominajmy, że wszyscy jesteśmy stworzeniami kochanymi przez Boga, odbiorcami Jego nieskończonej miłości. Chciałbym, by osoby homoseksualne przychodziły się spowiadać, by pozostały blisko Pana, by można było razem się modlić. Wówczas możesz polecić im modlitwę, ukazać dobrą wolę, możesz wskazać drogę, towarzyszyć im.