Imieniny: Anastazji, Eugenii

Wydarzenia:

Wywiady

robert friedrich litza fot. Aotearoa / wikipedia.org

Czy mógłbym pewnego dnia stracić wiarę? Zostawić żonę, dzieci? Po co? Żeby realizować siebie? Może tak być, nie wiem… Boże, ratuj mnie przed tym! Z muzykiem Robertem Friedrichem „Litzą” rozmawia Włodzimierz Bogaczyk

 

Przyszedłem porozmawiać o dumie z wiary. Jesteś z niej dumny?

Kiedy powiedziałeś o temacie naszej rozmowy, to najpierw zapaliła mi się czerwona lampka. Bo duma kojarzy się z pychą. A dla, hm… – nazwijmy to skrótem – artysty pycha jest ogromną pokusą. Wychodzisz na scenę nie po to, żeby zająć ostatnie miejsce, tylko żeby być na świeczniku, żeby być pierwszy. Wychodzisz jako ktoś, kto powie coś ważnego.

Czy jestem dumny? Może nie rozumiem do końca słowa „duma”. Ale jestem przeszczęśliwy, że kiedyś ruszyłem drogą wiary. Dla mnie wiara nie jest stanem świadomości czy chwilowym doświadczeniem.

 

To proces?

Tak, to jest pewien proces. Ale on nie jest permanentny. Każdego ranka budzę się z pustą kartką, pod którą Chrystus już się podpisał. Mówi: Pisz, co chcesz, Ja się podpisuję. Będę cię ratował, cokolwiek byś zrobił, bo tak cię kocham.

Ta wolna wola czasem jest przerażająca. Podobno pierwsi chrześcijanie mieli taką świadomość swojej słabości i grzeszności, że już rano robili rachunek sumienia z tego, co się wydarzy. To ogromna łaska móc siebie znać. Wtedy człowiek się nie oszukuje, nie alienuje, nie ucieka w „nieżycie”, w jakieś wirtualne rzeczywistości, tylko wie, kim jest, wie, gdzie żyje, wie, do czego jest zdolny. I łatwiej mu budować wiarę opartą na faktach.

 

Jakich?

Dla mnie figurą wiary jest Abraham. Zapytałbym Abrahama, czy on jest dumny z wiary. On by pewnie odpowiedział: Jasne! Zawołałby Izaaka i powiedział: Zobacz, to jest syn z niepłodnej żony, którego Bóg mi obiecał. To jest fakt.

Ja tych faktów mam w swoim życiu tak wiele, że stawiam się w grupie tych, których chłosta będzie większa. Pan Bóg dał mi tyle doświadczeń, które otwierają moje ucho na słowo Ewangelii: „Biada tobie, Korozain, biada tobie, Betsaido, bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno w worze i w popiele by się nawróciły”.

A ja cały czas widzę, że jestem większym grzesznikiem niż pięć czy dziesięć lat temu.

 

A co to znaczy żyć wiarą na co dzień?

To znaczy wsadzić każdego dnia swoje plany do kosza i być otwartym na to, co jest potrzebne, żebym robił.

 

Ale przecież planujesz. Przykład pierwszy z brzegu. Wiem, że modlisz się brewiarzem. Planujesz czas na modlitwę, potem się tego planu starasz trzymać.

Często mam z tym problem, bo na przykład zaśpię, choć mam strasznie ważne zajęcia, które muszę rozpocząć punktualnie. Czasem wtedy zaniedbywałem brewiarz i ruszałem do roboty. I ta robota nawet mi dobrze szła.

A druga opcja jest taka, że się spóźniam do pracy, ale zaczynam od modlitwy. I też może się zdarzyć, że robota idzie jak po grudzie, a to, co zrobiłem, jest słabe, ale potem po owocach widzę, że to jest skuteczne.

Czyli tę doskonałość, która po ludzku wyszła bez modlitwy, można wyrzucić, bo na nic się nikomu nie przydaje. Widzę to często w swojej twórczości, która jest moją pracą.

 

Brzmi to jak przepis na szczęście.

Bo to właśnie jest przepis na szczęście. Moje szczęście jest oparte na Chrystusie. Kiedy ruszam w życie, w ten konkretny dzień z Chrystusem, to wiem, że on będzie dobry, cokolwiek by się wydarzyło. A jeśli chcę iść o własnych siłach, to potrzebuję bardzo dużo podpórek i determinacji. I to jest trudne.

To nie znaczy, że z Chrystusem nie jest trudno. Tylko ten trud ma sens.

 

A co, jeśli ten przepis na szczęście przestaje działać?

Jeśli chcę pełnić wolę Chrystusa, to nie znaczy, że nie dotknie mnie żadne ciężkie doświadczenie.

 

I co wtedy?

Każde z nich jest dobre. Pewnego dnia myślałem, że naprawdę żyję po Bożemu. I nagle narobiłem tyle głupstw, że byłem załamany. Mówię: Boże, zawiodłem…

 

Kogo?

Siebie, Pana Boga, wszystkich. Zadzwoniłem do przyjaciela. I mówię mu: Miało być tak pięknie, a tymczasem narobiłem tyle gnoju. A on mnie bardzo szybko pocieszył. Słuchaj, mówi, gnój to bardzo dobry nawóz, piękne rzeczy mogą na nim wyrosnąć.

I rzeczywiście tak jest, że czasem muszę doświadczyć swojej niemocy, upadku i bankructwa, bo wtedy mogę zobaczyć, że Bóg naprawdę ze śmierci robi życie, z gnoju robi nawóz, z niczego robi coś, z wody robi wino.

 

A co byś powiedział tym, którzy się modlą, ale ich modlitwy nie zostały wysłuchane?

Wszystkie są wysłuchane. Tylko odpowiedzi nie zawsze nam pasują.

 

Trudno się dziwić, że tak jest, skoro się modlimy, żeby zło nie dotknęło kogoś nam bliskiego, i ta modlitwa nie zostaje wysłuchana.

Jak rozumiesz słowo „zło”?

 

Na przykład choroba albo śmierć.

Nasza najstarsza córka walczyła z nowotworem. Mam przyjaciół protestantów. Mówiłem im, że ona błogosławi Boga za tę chorobę, bo pozwoliła jej, jako osiemnastoletniej dziewczynie, spojrzeć na życie poważnie, traktować wszystko serio i cieszyć się, że każdy dzień jest niesamowitym darem, totalnym prezentem dla niej. Byli zgorszeni i mówili: Nie, bo nowotwór nie pochodzi od Boga. Oczywiście, że nie pochodzi. Ale nie ma rzeczywistości wokół nas, która wymknęłaby się Bogu spod kontroli.

Jestem pewien, że od czasu, kiedy Chrystus zmartwychwstał, nie ma czegoś takiego jak sacrum i profanum. Wszystko jest sacrum, wszystko jest święte, każde doświadczenie jest święte, zwykłe czynności, które wykonujemy w ciągu dnia, są święte.

Kiedyś dzieliłem rzeczy na bardziej i mniej święte. Przyklękałem przed tabernakulum, ale na przykład niszczyłem moją żonę, w której też jest obecny Chrystus. To gdzie tu jest logika, gdzie tu jest konsekwencja? Jeżeli Chrystus jest obecny w ubogim, w drugim człowieku, to dlaczego ja nie przyklękam przed nim, tak jak przed tabernakulum?

Dlatego zapytałem cię o to, co rozumiesz przez słowo „zło”. Bo nawet doświadczeń Hioba nie można nazwać złem. Hiob na samym końcu, kiedy siedział na kupie gnoju i drapał skorupą swoje rany, powiedział niesamowite słowa o Bogu: „Kiedyś znałem Cię ze słyszenia, a teraz zobaczyły Cię moje oczy”. On do końca wierzył, że to, co Bóg dopuszcza, jest konieczne.

Nie lubię słowa „musisz”, bo u Chrystusa w Ewangelii nie ma takiego słowa.

 

Nikt go nie lubi.

To prawda, ale często jest używane w Kościele. Musisz się starać, stale i stale. A Jezus zaprasza. Czasem, dla procesu dojrzewania, trzeba doświadczyć pewnych rzeczy. One nie są złem, są jedynie elementem mojej formacji duchowej.

 

A tamta historia z nowotworem dobrze się skończyła?

Tak. Córka wyzdrowiała i jest dzisiaj szczęśliwą mamą czwórki dzieci. Ma wspaniałego męża. To wszystko było jej potrzebne do wzrostu.

 

Być może inaczej myślałbyś o modlitwie niewysłuchanej, gdyby to się skończyło źle.

Dwójka naszych dzieci zmarła, zanim się urodziły. To rzeczywiście był czas, kiedy uczyłem się żyć bez odpowiedzi. Oczekiwanie, że na każde pytanie będę znał odpowiedź, jest wyrazem naszej pychy. Na pewne pytania odpowiedź ma tylko Bóg.

Jest taki utwór Luxtorpedy „44 dni” o dzieciach nienarodzonych, które umarły. I kiedy moje dzieci mnie pytały, dlaczego te dzieci się nie urodziły, to odpowiadałem im słowami tej piosenki:

Zapytał mnie jeszcze raz: czy sprawiedliwe to jest, że na ludzi dobrych i złych tak samo pada deszcz? Synu mój, ufaj, że właśnie tak ma być. Lepiej się naucz już teraz jak bez odpowiedzi żyć!

Dla jednych jest to ograniczenie. A dla drugiego człowieka może to być wyraz wolności. Ktoś mógłby powiedzieć: Dobra, ta odpowiedź kiedyś po latach przyjdzie. Ale to nie musi nigdy przyjść. Może w rzeczywistości eschatologicznej dowiemy się, dlaczego tak jest.

 

Wiele osób chciałoby wiedzieć już dziś.

To tak, jakbyś zapytał, po jaką cholerę był krzyż Chrystusa? Dlaczego On musiał umrzeć? Kiedy młodzież pytała mnie, gdzie był Chrystus, kiedy ludzie umierali w Auschwitz, odpowiedziałem, że On był w komorze gazowej razem z umierającymi.

Wiele razy na ten temat myślałem. Bóg stoi po stronie ludzi cierpiących i umierających. Może krzyż i męka Chrystusa nie były potrzebne tobie i mnie, ale były potrzebne tym, którzy sami umierali w męczarniach?

 

Przekonałeś tych młodych ludzi, że niewinne cierpienie ma sens?

Nie wiem. Mówię o swoich przemyśleniach, o swoim życiu. A historia każdego człowieka jest święta, jakakolwiek by była. Jest sumą jego doświadczeń i odpowiedzi na to, co w życiu go spotyka.

Jesteśmy wolni. Bóg nie atakuje nikogo. Jedyne, co zabieramy po śmierci ze sobą, to wolna wola. Każdy ma prawo odpowiedzieć: Nie chcę tego, albo: Wchodzę w to.

 

Jeśli ktoś mówi, że nie chce?

Ja też wiele razy mówię, że nie chcę. Zdarzało się, że mówiłem Bogu „nie”.

 

A co byś powiedział rodzicom, których wychowywane w wierze dzieci mówią: Odchodzę, już tego nie chcę, Pana Boga nie ma.

Przed chwilą mówiłem, że każda historia jest święta, każdego Pan Bóg osobno prowadzi. Moje dzieci nie są moją własnością. Nie mogę im mówić, jak mają żyć. Mam obowiązek czuwać nad nimi i doprowadzić je do wiary, ale potem są wolne. Kiedy dziecko jest bierzmowane, to może osobiście odpowiadać Bogu „tak” lub „nie”.

Nie mogę odebrać im wolnej woli. Mogę się temu tylko przyglądać, a jeśli wybiorą źle, z pokorą cierpieć.

 

Mówiłeś na początku, że artyście trudniej jest być pokornym.

To prawie niemożliwe.

 

Zwłaszcza kiedy się jest artystą popularnym, a twój zespół Luxtorpeda na Facebooku polubiło ponad 200 tysięcy ludzi. O swoim śpiewaniu myślisz jak o działalności ewangelizacyjnej?

W Luxtorpedzie? Nie.

Moja żona i ja mamy za sobą doświadczenie ewangelizacji. Tylko że wtedy jesteś posłany przez Kościół i robisz to za darmo. Idziesz, służysz. Wiele otrzymałem od Pana Boga, będąc w Kościele, i chciałbym się tym podzielić.

Oczywiście naszego życia nie można podzielić na to w Kościele i poza nim. Więc cokolwiek robimy, w jakiś sposób wpływa to na drugiego człowieka. I jeżeli żyjesz z Chrystusem, który jest twoim Panem, to inni to pewnie widzą. Ale nie nazwałbym tego ewangelizacją.

My z Luxtorpedą dzielimy się tym, co przeżywamy w życiu. Przecież Hans (Przemysław Frencel – przyp. red.), który jest wokalistą w Luxtorpedzie, nie uczestniczy w życiu Kościoła. A to on jest głównie autorem słów śpiewanych przez nas utworów.

Mam też doświadczenie takie jak zespół 2Tm2,3, który śpiewa psalmy, czyli Słowo Boże. To na pewno działa, bo, jak mówi Pismo, słowo Boże nie wraca bezowocnie, zawsze coś robi. Albo Arka Noego, która mimo że śpiewa też o życiu, to wiele w tych piosenkach jest o życiu z Bogiem.

 

Wracając do twojej wiary. Czy nie boisz się, że ją stracisz?

Co mogę stracić? Doświadczenia, które mam? No owszem, może przyjść nieprzyjaciel i zinterpretować te doświadczenia jako przypadek. Nawet nie wiem, jak to by mogło wyglądać. Może Pan Bóg uznaje, że na razie jestem za słaby na takie doświadczenia? Nie wiem.

 

Są takie przypadki, znane nazwiska, także osób duchownych, które nie tylko porzuciły kapłaństwo, ale też straciły wiarę. Każdemu z nas to może grozić.

Szczerze powiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Czy mógłbym pewnego dnia stracić wiarę? Zostawić żonę, dzieci? Po co? Żeby realizować siebie? Może tak być, nie wiem… Boże, ratuj mnie przed tym!

Nie lubię, kiedy ktoś daje jakieś przykłady artystyczno- -poetyckie, ale podoba mi się taka opowieść o młodym mnichu, który przychodził do swojego ojca duchowego i mówił, że słyszał, jak współbrat grzeszył z kobietą. Ojciec powiedział mu: Słyszałeś, ale nie widziałeś. Po jakimś czasie mnich zobaczył to, co wcześniej słyszał, i zadowolony przybiegł i mówi: Teraz widziałem! I wtedy ten jego przewodnik duchowy zapłakał i powiedział: Dzisiaj on, jutro my… Twoje pytanie i ta opowieść mówią: Bądź czujny. Ewangelia też o tym przypomina. Ale wydaje mi się, że utrata wiary to nie jest jakiś moment, jedno zdarzenie. To musi być proces.

 

Tak samo jak dochodzenie do niej?

Chyba najpierw człowiek traci relację z Bogiem. Powolutku, małymi krokami. Tak jak z narkotykami. Najpierw jakiś, wydawałoby się, drobiazg, a na końcu już autostrada do piekła.

Chyba wiary się tak łatwo nie traci. Trzeba trochę popracować, żeby ją stracić. Przede wszystkim zaniedbuje się modlitwę. Zresztą ludzie różnie modlitwę rozumieją.

 

A ty jak ją rozumiesz?

Modlitwa to jest walka. To jest bój. Bój wierności, posłuszeństwa, stałości. To nie jest tak, że wstajesz rano i masz pragnienie modlitwy.

 

Masz pragnienie kawy.

Nawet nie. Na dzień dobry każdego poranka atakuje cię demon, który przychodzi i straszy cię dniem. Mówi, ile masz do zrobienia. Chce ci zabrać „dzisiaj”. Interpretuje przeszłość w taki sposób, żebyś się bał przyszłości i nie myślał o tym, co jest dzisiaj. A chrześcijanin żyje tylko „dzisiaj”. Przeszłość do mnie nie należy, przyszłość też. A demon próbuje ukraść mi to, co moje, czyli dziś.

Dlatego chwytam brewiarz i razem z żoną się modlimy, żeby tego „dzisiaj” nie stracić. Tak właśnie widzę czas, który nam umyka: Przeszłość, za którą muszę przepraszać i prosić o przebaczenie. Dzisiaj, kiedy uczę się miłości. I jutro, na które muszę mieć zapas nadziei.

Powiedziałem, że modlitwa jest walką. Ale jest też relacją z Bogiem. Wiem, że czegoś nie rozumiem, ale wchodzę w to. Są takie momenty, kiedy czuję tę modlitwę, są takie, kiedy nie czuję – jakbym stał przed murem i mówił do ściany. Ale moje odczucia nie są ważne. Bo to jest tak jak w małżeństwie. Czasami mi się wydaje, że żona jest przeciwko mnie. Ale tylko mi się wydaje, bo ona chce mojego dobra.

 

A co myślisz, kiedy słyszysz, że ktoś określa się jako wierzący niepraktykujący?

Nie wiem, ja mam odwrotnie. Niewierzący praktykujący. Nazwałem tak siebie, choć biorę czynny udział w liturgiach, sakramentach, ale wiele razy zachowuję się, jakbym był poganinem. I to mnie wzywa do nawrócenia każdego dnia. OK, zachowałem się jak niewierzący, ale mam pragnienie zachowywać się jak wierzący. Powiedziałem, że jestem chrześcijaninem przede wszystkim. Mam pragnienie być chrześcijaninem. To jest coś, do czego dążę, a nie coś, co chwyciłem.

 

Takie myślenie też skłania do pokory, a nie do dumy.

To jeszcze raz zapytam. A co to jest duma w ogóle? Bo ja nie rozumiem.

 

Przykład z innej parafii – niektórzy ludzie idą z transparentami i krzyczą „Duma, duma, narodowa duma”. Myślę, że jeśli tak krzyczą, to pewnie są z czegoś dumni.

Jedynym transparentem chrześcijańskim jest krzyż. I głupstwo tego krzyża. Śmierć, te nasze krzyże codzienne. To jest mój transparent. Nic innego nie mam.

No jeszcze moje grzechy. Ale krzyż jest właśnie po to, żeby te moje grzechy nie były powodem utraty nadziei.

 

Robert Friedrich „Litza” – ur. 1968, muzyk, kompozytor, gitarzysta, wokalista i autor tekstów, także realizator dźwięku i producent muzyczny. Występował w Acid Drinkers, Turbo i Creation of Death, Flapjack, Kazik na Żywo. W 1996 roku powołał formację 2Tm2,3. Był pomysłodawcą zespołu dziecięcego Arka Noego, w którego ramach działa od 1999 roku. Od 2010 roku współtworzy formację Luxtorpeda. W 1994 roku przeszedł dwukrotnie operację serca. Po tym wydarzeniu poświęcił się rodzinie i dołączył do wspólnoty neokatechumenalnej w Kościele. Z żoną Dobrochną mają siedmioro dzieci.

Oceń treść:
Źródło:
;