Imieniny: Dionizego, Szczepana

Wydarzenia:

Wywiady

„Nie ma dziś Słowa, które przekazali nam Królowie Ducha...” - z cyklu „Rozmowy Sceny Papieskiej"

profesor tadeusz malak fot. Stanisław Proszek Prof. Tadeusz Malak

„Nie ma dziś Słowa, które przekazali nam Królowie Ducha...” – Tadeusz Malak – aktor, reżyser, profesor krakowskiej PWST przywołuje wspomnienia związane z osobą Mieczysława Kotlarczyka, z Teatrem Rapsodycznym, z którym związany był w latach 1957-63, opowiada o spotkaniach z Księdzem Kardynałem Wojtyłą i Papieżem-Polakiem, o swojej pracy artystycznej. Kolejny wywiad Dominiki Jamrozy z cyklu „Rozmowy Sceny Papieskiej”.

 

Dominika Jamrozy: 75 lat temu, 22 sierpnia 1941 roku, odbyło się spotkanie inaugurujące podziemną działalność Teatru Rapsodycznego, w którym w czasie wojny występował Karol Wojtyła. Na przełomie lat 50-tych i 60-tych należał Pan do tego Zespołu, współpracował z dyrektorem, aktorem i reżyserem większości widowisk, panem Mieczysławem Kotlarczykiem. Czy mógłby Pan przywołać w swojej pamięci ostatnie wspomnienie tego wybitnego wadowiczanina?

Tadeusz Malak: To był rok 1976. Podczas jednego z naszych krakowskich spotkań artystycznych, aktorskich z okazji Bożego Narodzenia długo siedział zamyślony, na uboczu, przyglądał się nam. Czuło się, że była w nim norwidowa myśl, norwidowa prawda, tak bliska Karolowi Wojtyle. Nie mogę zapomnieć tego ostatniego obrazu. Z Teatru Rapsodycznego odszedłem w 1963 roku. Mieczysław Kotlarczyk nie był zadowolony, ale był powód mojego odejścia i dobrze się stało. Nasze późniejsze relacje były dobre. Podczas tego spotkania podszedł do mnie i powiedział: „Tadziu, przyjdź do mnie. Wręczę ci Sztukę żywego słowa, niedawno się ukazała”. Wkrótce go odwiedziłem, odbyliśmy długą i ważną rozmowę. Zanotowałem sobie wtedy wiele jego pożegnalnych uwag. Pamiętam, że wówczas marzeniem Kotlarczyka było wystawienie kolejnej wersji „Króla Ducha” J. Słowackiego. Miał ją wtedy gotową, opracowaną.

DJ: Do końca marzył o reaktywacji swojego Zespołu …

TM: Tak, miał w sobie hart ducha. Nie poddawał się. Uważam, że wielkim nieszczęściem była jego śmierć w lutym 1978 roku. Sądzę, że dzisiaj mielibyśmy w Krakowie instytucję, co by tradycję rapsodyczną twórczo kontynuowała, a wtedy, w latach siedemdziesiątych mogła jeszcze w tym uczestniczyć Danusia Michałowska i wiele moich koleżanek i kolegów Rapsodyków. Danusia przecież już po wyborze Karola Wojtyły swój teatr jednego aktora rozwinęła na bazie idei Teatru Rapsodycznego. Sądzę, że to Mieczysław Kotlarczyk właśnie - jak nikt inny - mógł zrealizować dramaty Karola Wojtyły. Perspektywa takiego teatru była, ale Opatrzność zaplanowała to inaczej. Tą główną siłą, która miała się wtedy na świecie pojawić był Papież-Polak Jan Paweł II. To wszystko było dla Karola Wojtyły. To była drogą, którą Duch Święty Wojtyle przygotował. Z tej perspektywy to było sprawiedliwe i tak powinno się było wydarzyć.

DJ: Jan Paweł II w czasie swojego pontyfikatu „oddziaływał” na artystów, ludzi kultury, miał z nimi prywatny, osobisty kontakt, ale kierował do nich też wiele ważkich słów podczas spotkań oficjalnych…

TM: Oczywiście. Nie zapomnę wyjątkowego spotkania z tym właśnie środowiskiem w Warszawie, w Kościele Świętego Krzyża, w czerwcu 1987 roku. Pojechaliśmy tam z Krakowa autobusem, było nas spore grono… Pamiętam kazanie, do nas skierowane….

DJ: … podkreślał w nim m.in. istotę zadania postawionego przed ludźmi kultury, którzy przez wieki jako „wielka wspólnota (…) trwając przy wielorakim warsztacie twórczości, służą „trwaniu” i przetrwaniu narodu”. Dwadzieścia lat temu wiedział, że „ekonomia powinna uczestniczyć w kulturze, a nie ją wykluczać” …

 

TM: Ba, i jakież to wszystko jest dziś aktualne, on zwracał się wtedy wprost do nas, ale i do obecnych, dzisiejszych artystów polskich. Jaka ogromna siła płynęła z tych słów…

DJ: Ta idea – tworzenie współczesności poprzez zakorzenienie w przeszłości, w tradycji – potem owocowała…

TM: … ale bardzo krótko. Nasz zapał był słaby… Szybko wygasł… Naród, świat sztuki pochłonęły inne sprawy, inne tematy…

DJ: Smutna konstatacja. Wróćmy jeszcze na moment do osoby Mieczysława Kotlarczyka. Spiritus movens Rapsodyków był Pana pierwszym nauczycielem zawodu?

TM: Tak, był pedagogiem w szerokim rozumieniu tego słowa, człowiekiem z ogromną charyzmą. Przez niego rzuciłem doktorat z ekonomii rozpoczęty na poznańskiej uczelni. Miał dar przekonywania. Pełnił konkretną funkcję społeczną. Teatr, który stworzył, o który tak walczył i dwa razy reaktywował - tuż po wojnie i w 1957 roku - miał być „centralą kultu słowa”. Sądził, że ten Zespół był wtedy jedynym polskim teatrem, w przeciwieństwie do innych, które były tylko teatrami w Polsce. To był człowiek, który swoją wizję realizował przez całe życie.

DJ: Spotkał Pan potem człowieka teatru tak przekonanego do swoich racji?

TM: Spotkałem gorliwych pracowników, ale tak konsekwentnych jak on, nie… Mało kto dziś wie, że Kotlarczyk chciał stworzyć szkołę mówienia Słowa Bożego, czytania Starego i Nowego Testamentu. Dlatego tak cenię sobie tradycję poznańskiego festiwalu „Verba Sacra”, która kontynuuje myśl Kotlarczyka…

DJ: … to wspaniała inicjatywa, ale Kraków jest stolicą słowa, także dzięki Panu – aktorowi, reżyserowi, pedagogowi, profesorowi krakowskiej PWST, przez kilka lat prorektorowi tej uczelni. Pamiętam to niesamowite krakowskie wydarzenie sprzed siedmiu laty, kiedy wspólnie z profesorem Popielem napisał Pan scenariusz i wyreżyserował „Tryptyk Stanisławowy. Słowacki – Wyspiański – Wojtyła” wystawiony z okazji 200. rocznicy urodzin J. Słowackiego w Katedrze Wawelskiej. Wybrzmiały wtedy oktawy z „Króla-Ducha” J. Słowackiego, fragmenty „Bolesława Śmiałego” czy „Skałki” St. Wyspiańskiego, „Stanisława” K. Wojtyły w pięknym wykonaniu, m.in. Doroty Segdy, Jerzego Treli, Pana…

TM: Dziękuję, ale we mnie wciąż tkwi przekonanie, że nie umiemy tych uniwersalnych, wypracowanych przez lata wartości i doświadczeń mądrych ludzi, naszych poprzedników wykorzystać. Dlaczego? – pytam. Czesław Miłosz kiedyś napisał, że „najważniejsza jest raz nabyta umiejętność skupienia uwagi nie tylko na znaczeniu, ale na sztuce powiązań, pewność, że to, co się mówi, zmienia się, w zależności od tego jak się mówi”. Jaka to wielka prawda. Na tym dokładnie polega siła teatru słowa, siła teatru Kotlarczyka. W książce pt. „Rzemiosło życia” Cesare Pavese ujął to celnie, pisząc, że „za prakształt teatru powinno się uważać recytację, a nie akcję”. Teatr Rapsodyczny był więc powrotem do tego pierwotnego teatru, był kształtem pierwszym teatru, kształtem ważnym i wartościowym czego dowód dał Mieczysław Kotlarczyk w czasie wojny i okupacji, ale też w trudnych latach powojennych. A dzisiaj? Dzisiaj obowiązują w teatrze prymitywne efekty teatralne. Niech to się dzieje w kabarecie, na małych scenach, ale nie na deskach poważnych teatrów. Myślę, że drąży nas, nasz naród poważna choroba, niezależna od politycznych wichrów. Jest taki wiersz Zbigniewa Herberta, który nosi tytuł „Tarnina”. Wie Pani co to jest tarnina?

DJ: Krzew, który jako jeden z pierwszych kwitnie wiosną. Miałam w liceum swojego „pana od przyrody” ...

TM: Dla mnie, osobiście - chociaż dedykowany Konstantemu Jeleńskiemu - to wiersz o Teatrze Rapsodycznym, ale trzeba ten tekst odpowiednio zinterpretować. Ostatnie jego wersy brzmią „tak tarnino/kilka czystych taktów/to bardzo dużo/to wszystko”… Od tylu lat w Polsce słowo jest bagatelizowane. Artyści, wielcy poeci poumierali. Miłosz, Herbert nie żyją, odszedł ks. prof. Tischner, odeszła Danusia Michałowska, która chyba z nas – „rodziny rapsodycznej” - zrobiła najwięcej na polu pracy nad słowem, autorka „Podstaw polskiej wymowy scenicznej”…

DJ: … przez lata współtworzyła Teatr Rapsodyczny, z którym rozstała się w 1961 roku, Pan dwa lata później. Pańskie role: Narator/Poeta w „Królu-Duchu” J. Słowackiego, Tadeusz w „Panu Tadeuszu” A. Mickiewicza, Poeta w „Beniowskim” J. Słowackiego, Tristan w „Tristanie i Izoldzie” Bediera, Gustaw-Konrad w „Dziadach” A. Mickiewicza zyskały uznanie. Mam wrażenie, że odchodził Pan w momencie swoich największych osiągnięć w tym Zespole ...

TM: Pewno ma Pani rację, ale dobrze się stało. Zawsze byłem człowiekiem energicznym, szukałem nowych dróg, innych propozycji, nie lubiłem stagnacji. Odchodząc z tego teatru miałem w głowie gotowy program. I właściwie realizowałem go przez całe życie, po jeden z moich ostatnich spektakli w Starym Teatrze, myślę o przedstawieniu „Ja jestem Żyd z Wesela” opartym na tekście Romana Brandstaettera…

DJ: Występował Pan zawsze w dobrym repertuarze , współpracując z najwybitniejszymi reżyserami, m.in. z J. Grzegorzewskim, J. Jarockim, K. Swinarskim, A. Wajdą. Wyreżyserował Pan ponad siedemdziesiąt spektakli i widowisk plenerowych, będąc często także autorem adaptacji i scenariuszy. Pański debiut reżyserski również miał miejsce w Teatrze Kotlarczyka. W 1960 r. wprowadził Pan do repertuaru Zespołu poezję współczesną spektaklem „List do ludożerców” (na bazie tekstów Białoszewskiego, Harasymowicza, Różewicza, Waleńczyka) oraz „Gabinetem śmiechu” (1961 r.) opartym na twórczości Kowalewskiego oraz Herberta, poety, z którym się przyjaźniliście. Do tekstów Herberta powracał Pan jeszcze wielokrotnie.

TM: Wszystko się zgadza, ale muszę to powiedzieć i podkreślić, że potem każdy spektakl, który zrealizowałem tu w Krakowie, w Starym Teatrze czy w Teatrze Ludowym, i na wielu, wielu innych scenach w Polsce, w Katowicach, w Tarnowie, w Szczecinie, w Lublinie, w Kielcach czy w Londynie był tzw. normalny. To wynikało z mojego, wyniesionego z Teatru Kotlarczyka właśnie, poczucia odpowiedzialności sumienia. O tym był także mój monodram „Mały Książę”. Zrobiłem ten spektakl dla telewizji, wtedy tu w krakowskim oddziale pracowała Irena Wollen…

DJ: … reżyser spektakli Teatru Telewizji. Pani Irena Wollen też przez chwilę była aktorką Teatru Rapsodycznego. Teatr Telewizji wychował wiele pokoleń, wielu teatromanów …

TM: Ba, jak człowiek zobaczy dobrą sztukę, dobrze zagraną, to „przechodzi” cały kurs uniwersytecki. Rzucona myśl, znaczenie otwiera oczy, zapala. Jakież to były propozycje. Tu nie było bezmyślności i głupich pomysłów. W tej chwili na scenach otwiera się repertuar, który był grany na przełomie XIX/XX wieku, kiedy to mało wymagający widz przychodził, żeby się pośmiać, pobawić, na przykład na taką sztukę, pt. „Hiszpańska mucha”, teraz na nowo wystawianą. Kiedyś i teraz grają ją aktorzy, by zarobić parę groszy, taka sztuka dla pociechy mas.

DJ: Repertuar teatrów i jego realizacje odzwierciedlają kondycję swoich czasów… Bywa jednak tak, że dyrektorzy teatrów muszą zdecydować się na prezentację lżejszego repertuaru, po to, by móc pozwolić sobie na wprowadzenie pozycji trudnych, ambitnych. I chwała im za to, że mimo wszystko próbują. Wróćmy jednak do głównego wątku naszej rozmowy. Teatr Rapsodyczny to teatr stawiający na repertuar, na jakość wykonawczą i ewokacyjną funkcję słowa. Czytam aktualnie „Sztukę żywego słowa” Mieczysława Kotlarczyka. Ważna publikacja. ..

TM: Tak, to jest rzecz na poły naukowa. Ważna pozycja, ale proszę pamiętać, że jeżeli chce się poznać Teatr Rapsodyczny, chce się sporo dowiedzieć o jego twórcy to trzeba uważnie przeczytać książkę „Trzeba dać świadectwo”. Moim zdaniem to jedno z najważniejszych dzieł Danusi Michałowskiej. Ta książka powinna być zaczynem, dla każdego, kto chce na poważnie się tym teatrem zajmować. Jak pisałem tekst, tam opublikowany, wtedy w 1991 roku z okazji 50-lecia tego Teatru to miałem świadomość, że los nie oszczędził Kotlarczyka. Ta uroczystość, tu w Krakowie była wówczas wyjątkowa. Na Scenie Kameralnej Starego Teatru odbyło się wmurowanie popiersia Mieczysława Kotlarczyka, na scenie, którą rękoma aktorów tego teatru wybudowano, a ksiądz Karol Wojtyła – święty aktor pobłogosławił ….

DJ: … tylko tu w Krakowie mogło się to wydarzyć…

TM: … to miasto też uformowało naszego Papieża-Polaka. Czasem biorę do ręki to, co napisał i tak sobie myślę, jakie to mądre i ważne. Nie ma dziś nigdzie tego Słowa, które coś ze sobą niosło, a które przekazali nam ludzie mądrzy, Wielkie Duchy tego narodu, Królowie Ducha właściwie.

DJ: Skoro przywołaliśmy osobę Ojca Świętego, to muszę zapytać: podczas jednego z krakowskich spotkań Kardynał Wojtyła coś Panu „zarzucił”?

TM: To było podczas Wigilii. Jakież to były wówczas spotkania. Przychodził do nas i chciał po prostu porozmawiać. Był otwarty na drugiego człowieka, przełamywał bariery, ale budził szacunek i uznanie. Zawsze przygotowywaliśmy na te spotkania jakiś artystyczny program. Ksiądz Infułat Bryła poprosił mnie wtedy, żebym też coś powiedział, a ja zaproponowałem „Modlitwę Pana Cogito” Herberta. Przed występem siedziałem na szezlongu, na uboczu i z pamięci powtarzałem tekst. Przysiadł się do mnie Ksiądz Kardynał Wojtyła, chwilę przyglądał i z uśmiechem zagadnął: „A co Pan tak sobie tu szepcze?” Odpowiedziałem, że powtarzam tekst, który za moment chcę zaprezentować, a On na to: „A to Pan był moim zastępcą w Teatrze Rapsodycznym?!”. Powiedział to z taką wyraźną, żartobliwą pretensją. Miał niesamowite poczucie humoru. Drugie ważne i tak bardzo osobiste dla mnie spotkanie z Janem Pawłem II odbyło się w 2002 roku. Trwało prawie dwie i pół godziny, byliśmy zaproszeni do Niego na obiad. To było po wydaniu książki „Mieczysław Kotlarczyk, Karol Wojtyła. O Teatrze Rapsodycznym”, naszej wspólnej publikacji z prof. Popielem. Jan Paweł II był już chory, czuło się Jego zmęczenie, widać było, że cierpiał, ale jak nas na pożegnanie uścisnął, jak przytulił. Gdy o tym mówię to bardzo się wzruszam. Wtedy towarzyszył nam Kardynał Deskur. Jedliśmy i rozmawialiśmy. Cały czas mam w uszach słowa Miłosza… nie ważne co powiesz, ale jaki nadasz temu sens…

DJ: „Słowo odwieczne widzenie i wypowiedzenie” z „Tryptyku rzymskiego” Karola Wojtyły…

TM: Żal mi, że tracimy pamięć, szczególnie w naszym zawodzie. Kiedyś byliśmy ludźmi pewnego tematu, mieliśmy swój repertuar, a to dzisiaj tak strasznie w nas wygasa. Nie ma już Danuty Michałowskiej, Gustawa Holoubka, Zbigniewa Zapasiewicza, którzy wspaniale podawali mądre i ważne teksty. Kogo to dziś interesuje? Mówię o tym, powtarzam to od lat, że „wykastrowano” ze znaczeń naszą wielką literaturę …

DJ: … ale to miecz obosieczny. Jestem przekonana, że Ci, którzy promują ten „nowoczesno-odkrywczy” sposób prezentacji klasyki wielokroć „na siłę” ją uwspółcześniając, gubiąc literę tekstu, polegną pod natłokiem marketingowego hałasu. Do annałów i opracowań historii teatru trafiają tylko wybitne kreacje i ważne spektakle. Po doświadczeniach zdobytych w Teatrze Mieczysława Kotlarczyka trafił Pan na moment do Teatru Słowackiego, w latach 1978-81 współpracował z Teatrem Stu, a przez wiele, wiele lat (od 1964 r.) należał Pan do Zespołu Starego Teatru…

TM: W Teatrze Rapsodycznym byliśmy rodziną, pracowaliśmy od rana do wieczora, spotykaliśmy się, przyjaźnili, wejście na scenę nie było błaznowaniem, ale poważnym zadaniem, odpowiedzialnością. Byliśmy młodzi, mieliśmy ze sobą stały kontakt, rano próba, wieczorem przedstawienie. Po spektaklu nie było braw, jak u Osterwy, zresztą Wyspiański też tego nie znosił. Moje wyobrażenie teatru, które rozpoczęło się w takiej pełni właśnie u Mieczysława Kotlarczyka to było coś wspaniałego. W Starym Teatrze też było podobnie. Była więź miedzy nami, ona była naturą, istotą naszego wspólnego bycia na scenie, była prawdą o teatrze…

DJ: Chcę jeszcze przywołać Pana pracę w nurcie teatru jednego aktora, w monodramie. Prezentował Pan Lorcę, Saint-Exupery’ego, Herberta, Różewicza. Ta forma rozwinęła się w Polsce głównie w latach 60-tych XX wieku także dzięki Państwu, dzięki Pani Danucie Michałowskiej, Panu. Rozumiem, że w pewnym sensie – wy Rapsodycy, aktorzy Teatru Słowa – szukaliście przestrzeni dla wyrażania siebie, prezentowania swojego warsztatu, swoich literackich gustów…

TM: To prawda. Mogę powiedzieć nawet, że uczestniczyłem w sukcesach tego nurtu. W 1967 roku, na Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora byłem nagrodzony główną nagrodą, jeszcze przed Danusią Michałowską. Monodram dawał nam swobodę twórczą, pobudzał naszą kreatywność, umożliwiał sięganie po teksty, nazwijmy je „niesceniczne”. To ważna część mojej pracy. „Tren andaluzyjski”, „Małego Księcia”, „Zaczarowaną dorożkę”, „W środku życia” prezentowałem w wielu miastach Polski. Ten ostatni tytuł przez prawie pięćdziesiąt lat, pokazywałem go również w Londynie. „Małego Księcia” zagrałem na pewno ponad osiemdziesiąt razy…

DJ: Rozmawiam z uznanym artystą, który w 2000 roku otrzymał „Złoty Laur za Mistrzostwo w Sztuce”, aktorem cenionym za wiele kreacji przepełnionych intelektualizmem, obdarowanym niepowtarzalną siłą i barwą głosu, tak podobną do barwy głosu Karola Wojtyły. Nauczycielem kilku pokoleń aktorskich. O policzenie Pana wychowanków chyba jeszcze nikt się nie pokusił?

TM: Szczerze, nie dbam o to. Liczby nie mają tu znaczenia... Ale powiem Pani, że czasem zdarza się taki student, który chce, ze wspaniałymi warunkami. Znajduję w szkole czasem niesamowite talenty. Jakież bywają u nas popisy…

DJ: Widzę błysk w Pana oczach. W młodych osobach, kochających sztukę i teatr jest moc. Muszą mieć tylko szczęście, by trafić na mistrzów-pedagogów, osobowości, czego im życzę. Pana studentom zazdroszczę. Sądzę, że tu w Krakowie tradycja kultu słowa trwać będzie jeszcze wiele lat dzięki Panu, Pana Koleżankom i Kolegom Pedagogom.

TM: Dziękuję. Miejmy taką nadzieję.

DJ: „Sztuka nie może rozwijać się bez poszukiwania, zaś „nowe” pojawia się po walce ze „starym”. Chyba nigdzie tak jak w teatrze nie odczuwa się ciągle sytuacji kryzysowej, która zmusza do szukania nowych rozwiązań, nowych form. (…) Może to właśnie (…) pozwala teatrowi ciągle się odradzać, regenerować siły i … trwać dalej.” To Pańskie słowa zamieszczone we wstępie książki pt. „Teatr jednego aktora. Refleksje krytyczne”, Pana publikacji z 1985 roku, o której chciałabym jeszcze porozmawiać, ale już przy innej okazji. I niech one będą optymistyczną puentą naszego spotkania, za które bardzo serdecznie Panu dziękuję.

 

Autor: Dominika Jamrozy

 

Źródło:
;