Imieniny: Adama, Ewy, Eweliny

Wydarzenia: Dzień Raju

Rozrywka

śmiech fot. pixabay.com

Smutny święty to żaden święty - mawiał św. Jan Bosco. W przestrzeni wiary i Kościoła, obok powagi i skupienia, jest również miejsce na uśmiech. Zabawnych sytuacji nie zaplanujesz, one przychodzą same!

 

Ks. Jan Twardowski przypominał: „Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z własnej głupoty, albowiem będą mieć ubaw do końca”. Dystans do własnych niedopatrzeń czy ograniczeń jest nawet wskazany. Zabawnym czy lekko ironicznym słowem często można rozładować wiszącą w powietrzu awanturę i zlikwidować niepotrzebne napięcie. Celna riposta oraz śmieszny komentarz działają natychmiast, przysłowiowo rozkładając na łopatki.

 

Mistrzami humoru są dzieci

- W głowie utkwiły mi dwie sytuacje z przedszkolnych katechez. Pewnego razu poprosiłem sześciolatki, by narysowały kogoś, kto swoim życiem pokazuje Jezusa - wspomina o. Mateusz Pawłowski, który do niedawna posługiwał w Kodniu. - Maluchy zazwyczaj rysowały mamę, tatę, dziadków i rodzeństwo. Pojawiły się też obrazki z księdzem. Bardzo się zdziwiłem, gdy podszedłem do małego Antka. Chłopczyk namalował postać w czerwonym stroju. Pytam: „Antek, a kto to jest”? W odpowiedzi słyszę: „To nasz pan Darek, strażak”. Ja znów dopytuję: „A dlaczego namalowałeś akurat tego pana”? Antek tłumaczy: „Bo pan Darek ratuje ludzi. Pan Jezus też pomagał wszystkim, żeby nie zginęli”. To było mistrzostwo świata! - przyznaje.

 

Zakręcony katecheta

Zakonnik przywołuje jeszcze inną „przedszkolną” sytuację. - Bardzo często opowiadałem maluchom biblijne przypowieści. Zazwyczaj zabierałem wtedy ze sobą sympatyczną maskotkę o wdzięcznym imieniu Klara. Razem mówiliśmy np. o zagubionej drachmie. Zdarzyło się, że któregoś razu nieco się „zakręciłem” i po raz drugi zacząłem opowiadać o zabłąkanej owieczce. Słuchała mnie wtedy grupa pięciolatków. Jedna z dziewczynek poważnie podparła głowę rączkami i długo patrzyła na mnie w milczeniu. Patrzy, słucha… a potem nagle zaczyna: „Mówiłeś to już, ale mów dalej… mówiłeś to…, mów dalej…” - wspomina o. Mateusz.  Dorzuca też anegdotę z Mszy kończącej rok szkolny. - Pewien ksiądz przyniósł na tę liturgię swój indeks ze studiów. Na kazaniu tłumaczył zgromadzonym, że zawsze trzeba pilnie się uczyć, warto być mądrym i mieć szeroką wiedzę. W pewnym momencie otworzył indeks i zaczął pokazywać swoje oceny. Z wiedzy o Piśmie św. - piątka, z dogmatyki - czwórka itd. Wywód przerwało nagłe zgłoszenie się jednego z uczniów. Chłopiec wstał i na głos zapytał: „A co ksiądz tak się chwali”? Cały kościół wybuchnął śmiechem. Celebrans też nie krył radości. Wobec tak nieprzewidywalnego podsumowania mógł tylko zakończyć kazanie zwykłym, prostym: „Amen!” - wspomina o. M. Pawłowski.

 

Pedagogiczne olśnienie

Wiele zabawnych sytuacji przynosiła też nauka katechizmowych treści przed przyjęciem Pierwszej Komunii Świętej. Pamiętam, że miałam trudności w zapamiętaniu, czym jest łaska uczynkowa. Mój niespełna pięcioletni wtedy brat (fascynat szeroko pojętej motoryzacji) podpowiadał mi: „Łaska uczynkowa to pomoc drogowa…”, a ja kojarzyłam już wtedy, że chodzi o pomoc Bożą do spełniania dobrych uczynków. Do dziś wspominam też opowieść mojej wychowawczyni dotyczącą tych przygotowań. Szykowaliśmy się do egzaminu z udziałem ks. proboszcza. Pani Antonina ciągle pytała, czy już wszystko umiemy i motywowała do dalszej nauki. Któregoś dnia spytała: „A czy wy chociaż wiecie, jak się nazywa nasz papież”? Potem zaczęła opowiadać historię swego syna: „Działo się to przed egzaminem, który odbywał się w salce parafialnej. Ubraliśmy się, wyszliśmy z domu i w drodze powtarzaliśmy najważniejsze pytania. W pewnym momencie olśniło mnie. Pytam syna: Jak się nazywa nasz papież? (były to już czasy Jana Pawła II). Chłopak bystro odpowiedział: No przecież Wojciech Pokora! Myślałam, że przewrócę się z wrażenia. Aż do progu salki powtarzałam mu: Karol Wojtyła, Karol Wojtyła… Na egzaminie padło pytanie o imię i nazwisko papieża. Syn popatrzył na mnie i … odpowiedział prawidłowo. Odetchnęłam z ulgą”.

 

Z pracy dziennikarza

Wiele zabawnych sytuacji przynosi także codzienna praca w redakcji „Echa Katolickiego”. Z braku miejsca przywołam tylko dwie. Z racji charakteru naszego tygodnika często bywam na różnych kościelnych uroczystościach. To, o czym chcę opowiedzieć, wydarzyło się podczas sumy odpustowej. Bohaterami zamieszania było rodzeństwo. Dziewczynka miała na oko pięć lat, jej brat pewnie z osiem. Przyszli do kościoła z rodzicami. Stanęli obok mnie. Przez cały czas głośno gadali, sprzeczali się ze sobą, a nawet na głos kłócili. Rodzicielskie uwagi mieli w głębokim poważaniu. Młody rozsiadł się na klęczniku przenośnego konfesjonału, tyłem do ołtarza. Młoda co raz do niego podchodziła i szturchała. Zaczepiali się wzajemnie. Zainteresowanie Mszą było zerowe. W pewnym momencie mała nagle przybiegła do ojca. W kościele cisza… a dziewczynka głośno wypala ze skargą: „Tato, tato, a Janek powiedział do mnie: ty ośle…”. Mina wszystkich wokół - bezcenna.

Innym razem zdarzyło się, że potrzebowałam komentarza od jednego z wójtów. Dzwonię do urzędu gminy, odbiera miła pani z sekretariatu. Przedstawiam się, mówię, że jestem z „Echa” i pytam, czy mogę rozmawiać z panem wójtem. Pani rzuca: „chwileczkę”. W tle słyszę: „Panie wójcie, z <<Echa Katolickiego” dzwonią>>. Na co włodarz z przeciągłym westchnieniem: „O Matkoooooo Boskaaaaaaaaaaaa…”.

 

Pielgrzymka po supermarketach

Zabawnymi historiami zechciał podzielić się z nami także ks. Mateusz Sudewicz z parafii Osieck. - Działo się to w zakrystii. Zbierałem zapisy na pielgrzymkę. Ludzie podawali dane (imię, nazwisko, pesel) i płacili wpisowe. W międzyczasie przyszła też pewna kobieta. Przedstawiła się i tłumaczy, że ma rezerwację na Mszę i chce podać intencję. Słuchałem jej jednym uchem, jednocześnie uzupełniając pielgrzymkowe dokumenty. Odruchowo mówię do niej: „poproszę o numer pesel”. A ona: „a po co”? Ja: „bo takie są przepisy”. Kobieta: „słyszę o tym po raz pierwszy”. Ja brnę dalej: „droga pani, to normalna procedura, zawsze tak było...”. Dopiero po jakimś czasie dogadaliśmy się, o co jej tak naprawdę chodzi - śmieje się ks. Mateusz. 

Wspomina też o autokarowym wyjeździe do Lichenia. - Po drodze nasz autobus miał awarię. Konieczna była zamiana pojazdów. Musiałem coś wymyślić, żeby nie niepokoić pielgrzymów. Postanowiliśmy, że zrobimy dłuższą przerwę przy ogromnym Tesco. Ludzie pobiegli do sklepu… akurat trwała promocja na garnki i talerze. Z takim towarem jechaliśmy potem do Lichenia. Oczywiście wszyscy dzwonili na bieżąco do rodziny i opowiadali, że są w Tesco. Kiedy dojeżdżaliśmy do Konina, postanowiliśmy jeszcze wpaść po drodze do Lidla. O wyżywienie w trakcie wyjazdu trzeba było zatroszczyć się samemu. Ludzie znów ruszyli po koszyki… A potem ponownie opowiadali bliskim o zakupach. Nie dziwię się, że ci, którzy zostali w domach, byli zaskoczeni. Pojechaliśmy do Lichenia, a tu tournée po supermarketach - relacjonuje ks. Mateusz.

 

Pistolet i puszka maku

I jeszcze coś o wspólnych wyjazdach. - W trakcie jednej z autokarowych pielgrzymek postanowiliśmy zrobić nieplanowany postój w Niepokalanowie. Mam tam znajomego, który uczy się w seminarium. Dzwonię do niego i pytam o możliwość zwiedzenia sanktuarium i odprawienia Mszy. Uzyskuję pozytywną odpowiedź. W słuchawce słyszę: „Ktoś do was wyjdzie i pokieruje, gdzie trzeba”. Wysiadamy na miejscu. Do autobusu podchodzi jakiś franciszkanin i mówi do nas: „Kardynał dzwonił, że przyjedziecie. Już wszystko jest ustalone. Zapraszam do zwiedzania i modlitwy”. Trzeba było widzieć minę uczestników pielgrzymki! Jedni drugich pytali: „To w naszej sprawie dzwonił sam kardynał”? Już nie chciałem im tłumaczyć, że „Kardynał” to ksywka mojego znajomego - przytacza opowieść ks. Mateusz. 

Kościelne śmieszne wspominki zamknijmy historyjką o budowaniu szopki. W pomoc włączyło się m.in. dwóch licealistów - Marek i Szymon, którzy przybyli do parafialnej świątyni prosto ze szkoły, z plecakami. Koncepcja była taka, że nad szopką zawiesimy dużą gwiazdę z bardzo długim ogonem. Jedna z dziewczyn zajęła się przytwierdzaniem ogona do gwiazdy. Mota się z żyłką, wiąże, okręca, ale efekt ciągle nie taki, jakby chciała. Pod nosem mamrocze: „mogłam wziąć pistolet na gorący klej”. Na co Marek rzuca: „A ja mam pistolet”. Dziewczyna: „W domu to i ja mam”. Marek: „Ale ja mam w plecaku, a plecak leży przy filarze”… i nieśpiesznym krokiem kieruje się w tamtą stronę. Majestatycznie wyciąga pistolet i podaje dekoratorce. Reszta obecnych dusi się ze śmiechu. Żeby radości było więcej, Szymon pyta: „A może potrzebujecie makaronu i maku? Mam w plecaku, bo jutro organizujemy szkolną wigilię, a ja robię kluski z makiem; jeśli chcecie, oddam na tak szczytny cel, jako dar do szopki”. Kurtyna!!!

Oceń treść:
Źródło:
;