Imieniny: Anastazji, Eugenii

Wydarzenia:

Książka

Zofia Posmysz opowiada bajkę o „królestwie”

królestwo za mgłą fot. znak.com.pl

Zofia Posmysz – więźniarka Auschwitz, Ravensbrück i Neustadt-Glewe. Przeżyła eksperymenty medyczne i marsz śmierci. Po wojnie była dziennikarką Polskiego Radia, autorką słuchowiska „W Jezioranach”. Swoje obozowe doświadczenie zamieniła w literaturę najwyższej próby. Jej szokującą „Pasażerkę” sfilmował Andrzej Munk. Teraz o swoich obozowych doświadczeniach opowiedziała także dziennikarzowi i historykowi Michałowi Wójcikowi w wywiadzie-rzece: „Królestwo za mgłą”.

 

Tytułowe królestwo pojawiło się w jednej z rozmów zatytułowanej “Bajka”, którą dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak publikujemy poniżej:

 

Michał Wójcik: Dawno, dawno temu…

Zofia Posmysz: …za siedmioma rzekami, za siedmioma górami było sobie Imperium Rycerzy Trupiej Czaszki. Mnie najbardziej podoba się inna nazwa: Kolonia. Ale nie używajmy jej teraz. Mówmy: Królestwo. Tak widziała ten świat moja przyjaciółka Zosia Jachimczak. Było to potężne Królestwo, w którym panował przepotężny król. Przepotężny – tak się pisze w bajkach. Ja widziałam go tylko raz, a w zasadzie tylko jego plecy. Siedział zamyślony i słuchał tkliwego brzmienia skrzypiec. Słuchał w taki sposób, że znać było umiłowanie muzyki. Pewnie gdyby mógł, słuchałby skrzypiec godzinami, ba, całymi dniami, ale… niestety. Był królem i musiał planować nowe podboje. Bo pod tym względem on i jego Królestwo byli nienasyceni. Jakby wciąż głodni. Król ciągle powiększał swoje imperium. Co jakiś czas granice Królestwa przesuwały się i nigdy nie było wiadomo, czy pewnego razu nie będziemy musieli znowu się gdzieś przeprowadzić. Widocznie król toczył gdzieś daleko zwycięskie boje, bo łupy, jakie zjeżdżały z najdalszych nawet stron, były przebogate. Do Królestwa nie można się było dostać na piechotę. Nic z tych rzeczy! Jedynie pociągiem. Pociągi były jak z baśni. Ciągnęły je piękne, wielkie i czarne lokomotywy. Jak spienione rumaki buchały parą, wydawały dźwięki sapiącej bestii. Pociągi te pojawiały się o najdziwniejszych porach. Wjeżdżały majestatycznie w sam środek Królestwa. Wtedy imperium ogarniało nerwowe podniecenie. Ruch i rwetes, krzyki i szczekanie psów. Dopiero na peronie można było zauważyć, że wagony nie miały okien. A mimo to pasażerów zawsze było w bród. Wypływali z ich wnętrz niekończącymi się strumieniami. Następnie strumienie te łączyły się w żywe rzeki, te stapiały się w jeden rwący nurt i taka wezbrana fala tłumu przelewała się w stronę horyzontu. Po kilku godzinach znowu było cicho. Znowu brała górę rutyna królewskiego porządku.

 

A pasażerowie? Co z nimi?

Ten, kto trafiał do Królestwa, już w nim zostawał. Podobno byli tacy, co z Królestwa byli odsyłani, ale ja ich nie znam. Za to ci, którzy tu trafili, dość szybko się zmieniali. Zaczynały działać czary.

 

Co się działo?

Większość pasażerów z peronu szła dalej. Królestwo ich wchłaniało, rzeczywiście, pod tym względem było nienasycone. Ci, którzy zostawali z nami, zmieniali się. Ulegali metamorfozie. Twarze. Najpierw znikały im twarze. To znaczy podróżni nadal je mieli, ale te z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zamieniały się w szarą, a potem coraz bardziej niewyraźną plamę. Aby zupełnie nie stracić twarzy, pasażerki używały pewnego fortelu.

 

Pasażerki? A oni, pasażerowie?

No właśnie, to też było dziwne. Pasażerowie znikali. Zostawały tylko kobiety. I to widocznie któraś z nich, modnisia, wpadła na pomysł, aby przywracać twarzy kolor. Fortel może się wydać dziwaczny i nieprzystający do bajki, ale aby twarzom wrócił kolor, aby nie pochłonęła ich czerń, należało je przemyć… no trudno, powiem to… sikami.

 

…no nie, tu bajka się urywa. Siuśki są niebajkowe

W takim razie powiem o innym sposobie. Bo raz, że twarze czerniały, ale dwa, że niektórym bledły. Aż do idealnej białości. Wtedy należało je posmarować burakiem. Buraki w Królestwie służyły właśnie do tego.

 

Nie do barszczu?

Szkoda ich było na zupę. Burak do malowania twarzy był niezawodny. Do przywracania twarzy. No ale skąd wziąć w Królestwie buraka? – zapyta pan.

 

Nie, nie zapytam. Przecież król zwoził łupy wojenne, wszystkiego było w bród.

W Królestwie rzeczywiście było wszystko. Ale poddanym nie wolno było nic posiadać. Rycerki bardzo tego pilnowały. Mieszkaniec Królestwa złapany z burakiem w ręku słono za to płacił. Rycerki były pod tym względem bezlitosne. Teraz o nich. Były dumne i wyniosłe.

 

Rycerki? Nie rycerze?

Owszem, rycerze podjeżdżali czasami na koniach, ale częściej widywałyśmy rycerki. Były niesamowite. Ubierały się na czarno. Szczekały, nie mówiły.

 

Trudno cokolwiek rozumieć.

O nie, rozumieliśmy się doskonale. W baśni nie ma pomieszania języków. Istniał sposób, aby zrozumieć nawet przemawiającego rycerza-psa.

 

Psy też były rycerzami?

Jak najbardziej. Potrafiły w pojedynkę wygrać niejedną bitwę. Rycerze-psy słuchały tylko rycerek.

 

Jakie one były?

 Impregnowane. Gdy padał deszcz, zakładały gumowe peleryny. A padało bardzo często.

 

Czyli Królestwo było w strefie monsunowej?

W strefie mgieł i opadów. Nad ranem zawsze była mgła. Własną mgłę produkowało też Królestwo. Daleko, już w lesie, stało kilka kominów. To z nich buchała wielka jasność i równocześnie mgła. Mgła snuła się po Królestwie i była tak gęsta, że rano ci, którzy wychodzili z bloków, idąc, wycinali w niej prawdziwe korytarze. Czasami wręcz trudno było kogoś ujrzeć, miało się wrażenie, że w Królestwie jesteśmy sami. Każdy z osobna. Takie wrażenie można było odnieść rano, a w zasadzie w nocy, bo dzień w Królestwie zaczynał się w nocy. Nie było wtedy słońca, światło dawały rozżarzone kominy i re- flektory. Mgła unosiła się także z ziemi. Jakby to ziemia ją rodziła. Grunt był wilgotny i mokry. Do tego stopnia, że do walki z nim ruszały zastępy rycerek. Same oczywiście nie walczyły z ziemią, robiłyśmy to my.

 

Walka z ziemią?

Z błotem. Błoto było największym wrogiem Królestwa. Potrafiło wchłonąć pasażerów, tak jak horyzont.

 

A król? Co było z królem?

Już mówiłam: był. Ale widywano go rzadko. Podobnie rycerzy. Rycerze nigdy się nie nudzili. Strzegli Królestwa wysoko na wieżach. Królestwo nie miało murów. Za sprawą czarów strzegły Królestwa mgła i druty. W zimie druty zaczynały śpiewać. Melodia doskonale zgrywała się ze świstem jadącego w oddali pociągu. Jednak żeby usłyszeć tę muzykę, musiała być absolutna cisza. Druty śpiewały cichutko. Jakby żałośnie. Metalicznie. Jak wyglądało życie w Królestwie? Życie? W tej bajce życia nie ma. W Królestwie też go nie było. Tam się spędzało czas. Czas ten nie miał ani przeszłości, ani przyszłości. Było tylko teraz. To „teraz” było monotonne. Ale nie nudne. Powiedzieć tak byłoby kłamstwem. Bycie jest bardzo wyczerpujące. Polega na pracy i snuciu się. Praca nas wykańczała. Słaniałyśmy się z głodu. Snułyśmy się zatem, aby zdobyć coś do jedzenia. Albo aby się umyć. Nawet by zdobyć miejsce w latrynie. Jeśli nie dało nam się czegoś zorganizować, znikały nam twarze. Ostatecznie. Wszystkie upodabniałyśmy się do siebie. Wyglądałyśmy tak samo.

 

Jeśli nie było czasu, to co z jutrem?

Nie było jutra ani pojutrza. Czasu strzegła zaczarowana muzyka. Piękna. Nigdy i nigdzie indziej piękniejszej nie słyszałam.

 

Czyli pani wyszła z tego Królestwa?

Mnie się udało. Tak, mnie to się udało.

Oceń treść:
;